– Na mojej ulicy są domy, które ostrzeliwali separatyści. Sąsiad został ranny, jest teraz inwalidą. Ale kilka budynków dalej mieszkają ludzie, którzy nienawidzą Ukrainy, zaś ich syn pojechał walczyć za tzw. republikę ludową – opowiada Hałyna.
– Sąsiedzi mają do mnie pretensje, że noszę mleko ukraińskim żołnierzom. Obrażają mnie za to i mówią, że gdy przyjdą separatyści, to się ze mną za to rozliczą – opowiada Hałyna, dodając, że obawia się planowanego wycofania wojsk ukraińskich.
Los mieszkańców strefy przyfrontowej zależy od wyników spotkania przywódców czwórki normandzkiej: Ukrainy, Rosji, Niemiec i Francji. Ma się ono odbyć 9 grudnia w Paryżu.
Warunkami wysuwanymi przez Moskwę wcześniej była zgoda Ukrainy na tzw. formułę Steinmeiera przewidującą specjalny status dla kontrolowanego przez separatystów Donbasu oraz wycofanie wojsk i uzbrojenia z trzech odcinków frontu w tym regionie. Ukraina te warunki wypełniła.
– Wychowałam się w Związku Radzieckim. Nie czuję się obywatelką żadnego konkretnego kraju, ani Rosji, ani Ukrainy. Ale trzeba przyznać, że wojsko ukraińskie utrzymuje większy porządek niż separatyści, którzy przypominają bardziej zbieraninę bandytów. Boję się, że druga strona nie uszanuje zasad wycofania wojsk i odejście ukraińskich żołnierzy doprowadzi tu do bezprawia – dodaje Hałyna.
W 2014 i 2015 roku wieś Pawłopil znajdowała się w tzw. szarej strefie, czyli była częściowo opanowana przez prorosyjskich separatystów. Na początku grudnia 2015 r. została całkowicie przejęta przez Siły Zbrojne Ukrainy. Po wycofaniu wojsk z Donbasu znajdzie się w strefie zdemilitaryzowanej, za której bezpieczeństwo ma odpowiadać policja.
– Dobrze pamiętam rok 2014, gdy separatyści po prostu przyjeżdżali terenówkami i porywali ludzi. Nie wyobrażam sobie, by jakikolwiek policjant mógł się im przeciwstawić – mówi Hałyna.
Innego zdania jest Ołeksandr mieszkający w okolicach pobliskiej wsi Wodiane, w której pozostało jedynie dziewięć osób cywilnych. Kto miał możliwość, uciekł do oddalonego o 20 km półmilionowego Mariupola.
– Wszystko będzie lepsze od bomb nad głową. Tu wciąż strzelają – mówi Ołeksandr, pokazując piwnicę, w której chowa się podczas ostrzału. W czasie rozmowy w oddali słychać strzały z karabinów maszynowych.
– Mam nadzieję, że prezydent Zełenski spełni swoje obietnice i zapanuje wreszcie pokój. Tu strach stanąć na trawie, bo wszędzie są ukryte miny i niewybuchy. Nie ma wody, ciągle znika prąd, nie ma sklepów ani aptek. Bez pomocy humanitarnej umarlibyśmy z głodu. Nie obchodzi mnie, kto zaczął pierwszy strzelać na tej wojnie. Obchodzi mnie, kto pierwszy przestanie – stwierdza mężczyzna.
– Ci ludzie nie żyją, a starają się przeżyć. Przez to, że niebezpieczeństwo towarzyszy im każdego dnia, ich hierarchia potrzeb jest zaburzona. Gdy twój dom może zostać w każdej chwili zmieciony z powierzchni ziemi, nie analizujesz sytuacji geopolitycznej. Chcą spokoju i tyle – komentuje Ołena, nauczycielka ze szkoły w przyfrontowej Tałakiwce, gdzie uczy się ponad 100 dzieci.
– Sama uważam, że nie powinno być mowy o pokoju za wszelką cenę. Swoją cenę już zapłaciliśmy i była nią krew naszych żołnierzy – wzdycha kobieta.
– Staram się zaszczepić ducha patriotycznego choćby w dzieciach. Wyjaśniam im, w jakim kraju mieszkamy – mówi Ołena. – Ale im trudno wyobrazić sobie, co oznacza w ogóle słowo „Ukraina”, skoro niektóre z nich nie były nigdy poza swoją wsią. Jeśli cokolwiek dobrego czeka nas w związku z wycofaniem wojsk, to mam nadzieję, że to zwiększona możliwość integracji z resztą kraju i uczestnictwo dzieci w programach międzynarodowych.
-Powinny być objęte opieką, bo inaczej będziemy mieć do czynienia ze straconym pokoleniem, którego młodość upłynęła w schronach – dodaje nauczycielka.
UNICEF podaje, że w odległości mniejszej niż 15 km od linii frontu mieszka wciąż ponad 220 tys. dzieci. W wyniku walk zginęło około 13 tys. osób.
pj/belsat.eu wg PAP