11 maja 2014 roku w obwodzie donieckim i ługańskim na wschodzie Ukrainy oraz na półwyspie Krym przeprowadzono “referendum” o samostanowieniu “republik ludowych” i chęci wstąpienia do Rosji. Biełsat wspomina ten dzień z mieszkańcami okupowanych terytoriów i świadkami tych wydarzeń.
Wołodymyr Jehelnyćkyj także teraz mieszka i pracuja w zajętym przez separatystów Doniecku, ukraińskiego paszportu nie oddał i nie bardzo rozumie, dlaczego miałby przyjąć rosyjski. Samego referendum nie pamięta. Mówi, że tyle się po nim wydarzyło, że dzień ten zatarł się w jego pamięci.
Wład jest muzykiem, fotografem i projektantem. Jak twierdzi jego życie nie bardzo się zmieniło, podobnie jak miasto. Przynajmniej wizualnie. W tym roku wyremontowano nawierzchnię głównych arterii, na ulicach jest czysto.
– No, ale jest godzina policyjna. Trudno nie widzieć minusów. Niedawno o 23:15, gdy do domu zostało mi 200 metrów, zatrzymał mnie patrol. Powiedzieli, że przyjedzie po mnie samochód i do rana poczekam na posterunku. Chociaż w sumie szybko mnie puścili. Powiedzieli, że mam spadać do domu podwórkami.
Ci, którzy uciekli z Doniecka, a przedtem spędzili jakiś czas wcześniej spędzili w niewoli u separatystów, dzień referendum zapamiętali bardzo dobrze. Głosowanie odbywało się m.in. w szkołach.
– U nas były ukraińskie urny, z flagami Ukrainy w pośpiechu zaklejonymi nowymi, trójbarwnymi flagami – wspomina Ołeksandr Hałyćkyj.
Mężczyzna nie przebiera w słowach – wraz z rodziną musiał uciekać z Doniecka.
– To wszystko wyglądało jak tłum nawiedzonych kierowany przez kilku oświeconych przedstawicieli “nowego porządku”. Na przykład szkoła nr 5 w Doniecku. Na oko, nie było tam więcej, niż 500 osób, ale tłoczyli się w niej przez cały dzień, tworząc sztuczny tłum. Grała jakaś tryumfalna muzyka, puszczana przez “sowieckie dinozaury”. Rozdawali wstążki św. Jerzego. Prowodyrzy podjudzali tłum bajkami o “ukrzyżowanych dzieciach”.
Z kolei szkoła nr 33 nie uczestniczyła w referendum. Zwolennicy DRL rozbili tabliczkę szkoły, zniszczyli drzwi i śmiertelnie nastraszyły stróża. Zrobili pogrom, bo zawiedli się na frekwencji.
– Krzyczeli pod szkołą do południa. Zebrał się tłum, w którym większość stanowili już nie “wyborcy”, ale rodzice uczniów, którzy przyszli zobaczyć “co za bydło niszczy wyremontowaną przez nas szkołę?”. Rodzice poznali w “wyzwolicielach” swoich byłych kolegów ze szkoły… Po krótkiej przepychance “wyzwoliciele” zrozumieli, że ich pukawki mogą być zaraz użyte przeciwko nim samym i zrejterowali. Ten tłum liczył z tysiąc osób.
Mieszkańcy Mariupola także chodzili oglądać przebieg referendum. I tworzyli swój ranking kuriozalnych sytuacji.
– Pierwsze miejsce zajęło moich dwóch znajomych. Jeden głosował swoim imieniu cztery razy, drugi głosował za krewnych, do których zadzwonił i rozmawiał z nimi w trybie głośnomówiącym – opowiada Ołeksandr Sosnowśkyj, świadek referendum w Mariupolu.
– Referendum, jako forma demokracji bezpośredniej, zawsze jest aktualne. Ale tego, co działo się w 2014 roku nie można nazwać referendum – mówi Michaił Lebiedź, ukraiński ekspert ds. wolnych wyborów.
W 2014 roku był on w okupowanym Doniecku, Ługańsku i na Krymie. Podkreśla, że nie ma nawet potwierdzenia tego, by przeliczono głosy. A przeciwników oddzielenia Donbasu od Ukrainy prześladowano, torturowano i mordowano.
– To była legitymizacja rosyjskiej okupacji. Właściwie, był to przykład dyktatury prorosyjskiej mniejszości, którą zamaskowano jako wolę większości okupowanego terytorium – mówi obrońca praw.
Jak wspominają świadkowie, głosujących w improwizowanych lokalach wyborczych było mało. Kolejki wyborców organizowano w różny sposób, ale w jednym celu – by pokazać ładny obrazek rosyjskim mediom.
– Kolejka stała jak do Mauzoleum Lenina. Patrząc z boku, to był najdzikszy performance. Wielu ubrało się tak, jakby szli do teatru. Pozostali wyglądali uwłaczająco: pijani, brudni – opowiada Ołeksij Czuhujew, naoczny świadek referendum w 2014 roku.
Mowy nie było o żadnej tajemnicy wyborczej – nie było kabin do głosowania, wydawano po 15 kart na rękę. Karty dodrukowywano na miejscu. Ołeksij pamięta, że zamiast urn postawiono kartonowe pudła po maśle śmietankowym.
W tym czasie wielu mieszkańców Mariupola myślało tylko o broni, gotowało się już do wojny. Zwalniali się z cywilnej pracy, zamieniali w snajperów, desantowców, artylerzystów.
W rozmowach na ulicach można było usłyszeć: “Tobie się tylko wojna marzy! Jaka znowu wojna?! Wybij sobie z głowy te pomysły, tego nie może być”.
– Było jak w filmie o apokalipsie zombie. Naprawdę strasznie. Właśnie tego dnia zrozumiałam, że wojna jest nieunikniona – wspomina Walerija Wołkowa.
Julia Harkusza-Hałko, belsat.eu