Rosyjskie atuty w polityce zagranicznej to broń, ropa i nienawiść do Ameryki. Za mało, by na dłużej zdobyć sojuszników. Zwłaszcza na amerykańskim podwórku.
Gniewne oświadczenia rosyjskiego MSZ-u i nocne rozmowy telefoniczne Władimira Putina z Nicolasem Maduro nie przysłonią faktu, że Rosja przegrywa w Ameryce Łacińskiej. I to przegrywa poważnie. Nie chodzi wcale tylko o groźbę straty 17 mld. USD pożyczonych wenezuelskiemu reżimowi w ostatnich latach. Jeśli reżim Maduro upadnie, ciężko będzie Moskwie odzyskać pieniądze. Zważywszy na to, że pożyczane były na dość dziwnych zasadach, i znaczna ich część wracała do Rosji, jako zapłata za dostarczaną Wenezueli broń.
Jeśli Maduro przetrwa, to również będzie miał w najbliższym czasie co innego na głowie, niż spłatę zobowiązań. Raczej pewne jest, że będzie prosił Moskwę o jeszcze. I jak odmówić, skoro Putin tak kategorycznie poparł wenezuelskiego prezydenta. No właśnie. Ale czy Maduro jeszcze jest prezydentem? Czy nim pozostanie i za jaką cenę? Dla Moskwy będzie to z pewnością cena wysoka, a nawet zaporowa. Pokazująca światu, że Kreml nie ma pomysłu na politykę zagraniczną, ani potencjału, by ją prowadzić jako światowe mocarstwo.
Patrząc na rosyjskie media, najbardziej w wenezuelskim buncie martwią je trzy rzeczy. Po pierwsze, Amerykanie, którzy spiskując, przeprowadzają kolejną „kolorową rewolucję”. Jeszcze większy niepokój mediów, a zatem władzy, budzi perspektywa utraty dużych pieniędzy w postaci niespłaconych przez Wenezuelę kredytów.
Ale chyba najczęściej podkreślane jest, że Wenezuela była perspektywicznym dla Rosji rynkiem. Tj. rynkiem dla rosyjskiej broni. W ostatnich latach Wenezuela była rzeczywiście jednym z największych importerów rosyjskiego uzbrojenia. Myśliwce Su-30MK, śmigłowce Mi-17 i Mi-35, czołgi T-72, BWP-3, BTR-80, systemy plot S-300 i Buk M2, sto tysięcy karabinków AK-103 i cała masa innego sprzętu i amunicji trafiła nad Morze Karaibskie z zakładów w Tule, Irkucku, Niżnym Tagile, czy Rostowie.
Dla rosyjskiego przemysłu obronnego to niebagatelny kąsek. Obok Indii i krajów arabskich kluczowy. Przecież w przedsiębiorstwach produkujących uzbrojenie pracuje ponad półtora miliona Rosjan. Jeśli doliczyć do tego firmy-podwykonawców i obsługującą sektor administrację okaże się, że od przemysłu obronnego zależna jest spora część społeczeństwa. A przecież sam zakup broni to dopiero początek zysków. Wysłany do Wenezueli nowy sprzęt dawałby zatrudnienie tysiącom specjalistów przez lata przy serwisie, dostawach amunicji, części itd.
Wenezuela stała się modelowym przykładem rosyjskiej, neokolonialnej “dyplomacji kałasznikowa”. W klasycznej, XIX-wiecznej polityce kolonialnej mocarstw europejskich uprzemysłowione metropolie sprzedawały do swoich kolonii zaawansowane produkty przemysłowe (np. tekstylia, narzędzia), biorąc w zamian bardzo tanie surowce. W rosyjskiej wersji eksportowane są karabiny, czołgi i rakiety. W zamian Rosja dostaje koncesje na wydobycie surowców: ropy, gazu, diamentów, lub same surowce.
W ten sposób Rosja wykorzystuje dwie dziedziny, w których jeszcze jest w stanie nadążyć za gospodarkami zachodnimi: przemysł wydobywczy i obronny. Ten model działał w Wenezueli, a ostatnio Rosjanie z sukcesami wprowadzają go do Afryki. W Republice Środkowowafrykańskiej, czy Sudanie pozyskują koncesje na wydobycie surowców mineralnych eksportując broń, najemników i doradców wojskowych.
Współczesna Rosja nie ma kolonii. Ale wspiera grono reżimów, które są skonfrontowane z większością demokratycznego świata. Taka np. Syria Baszara al-Assada, Iran, państwa afrykańskie, wcześniej Libia, albo Kuba czy Wenezuela właśnie.
I tu pojawia się Władimir Putin i jego dyplomaci. Nie mają problemu z autorytaryzmem, opozycją w więzieniach, łamaniem praw człowieka. Przeciwnie, poklepują satrapów po plecach z wyrozumiałością i przekonują, że opozycja to piąta kolumna USA. Taki model działał w Wenezueli. Rosja była pobłażliwym opiekunem wenezuelskiego reżimu. Nie wymagała reform i dawała miliardy. Pod warunkiem, że odzyska je w ropie, którą potem Rosnieft sprzedawa na innych rynkach. W odróżnieniu od krytykowanych przez Maduro i Putina „imperialistów” z Europy i USA, Rosja nie inwestowała w Wenezueli, nie pomagała podźwignąć się wenezuelskiej gospodarce i nie tworzyła miejsc pracy. No, może poza montownią kałasznikowów.
Teraz Kreml znalazł się w rozpaczliwej sytuacji. Oczywiście będzie bronił Maduro do upadłego, tak jak bronił Wiktora Janukowycza w czasie ukraińskiej rewolucji. Bo święcie wierzy, że bunt wenezuelskiej ulicy to amerykański spisek. Inaczej niż na Ukrainie, Rosja nie ma wielu instrumentów wpływu na sytuację w Wenezueli. Ameryka leży zbyt daleko, by wprowadzić „zielone ludziki”, czy nawet oddziaływać na sytuację czymś więcej niż nasiloną propagandą.
Jeśli Maduro upadnie, Rosja straci wszystko: pieniądze, rynek broni i prestiż. Dla każdej autorytarnej władzy stanie się jasne, że Putin nie potrafi obronić „swoich”. Jeśli jednak Maduro przetrwa, to za cenę krwawej jatki na ulicach. Wtedy Rosja zostanie sam na sam z roszczeniowym reżimem, który będzie musiała dalej utrzymywać. Z prawie całą Ameryką Południową przeciw sobie. I rozsierdzonymi USA Donalda Trumpa, które nienawidzą, kiedy ktoś miesza na ich amerykańskim podwórku.
Michał Kacewicz/belsat.eu