Reżyser Andrej Kuciła: „Na Białorusi nie ma przemysłu filmowego, są tylko pojedyncze przypadki”


Film białoruskiego reżysera Andreja Kuciły „Summa” wygrał wczoraj IDFA w Amsterdamie – największy w Europie festiwal filmów fabularnych. Dziś opowiedział belsat.eu, dlaczego jego film mógł powstać w Polsce, ale nie na Białorusi.

Głównymi bohaterami „Summy” jest 91-letni polski malarz Andrzej Strumiłło i młoda białoruska artystka Maryja. Znany artysta mieszka w maleńkiej wiosce na Podlasiu w towarzystwie psów, koni arabskich (jego pasji) i lasu. Po śmierci żony prowadzi skromne i samotne życie, maluje i pisze wiersze. Zafascynowana jego twórczością Maryja przyjeżdża do niego w gości.

– To głęboki, powolny film. Harmonijny dramat opowiadający historię od poczęcia do śmierci. Zapraszający do zamyślenia sie nad przyjaźnią, sztuką i przekazaniem wartości sztuki życia – piszą o filmie organizatorzy IDFA.

Biełsat porozmawiał z reżyserem o pojęciu „kino narodowe”, dyktaturze białoruskiego ministerstwa kultury i białoruskiej premierze „Summy”.

– Andreju, gratulujemy zwycięstwa. Kiedy i gdzie „Summę” będą mogli zobaczyć Białorusini?

– Dziękuję. Sam jeszcze nie wiem. Teraz film będzie pokazywany w Polskim Instytucie Sztuki Filmowej, a potem instytucje, z pomocą których go kręciliśmy, zdecydują, czy pokazać go w telewizji. Biełsat także koprodukował film i za jakiś czas „Summa” pojawi się na jego antenie. Są plany pokazu specjalnego w kinie, ale do tego potrzeba czasu, sił i środków. Na razie nie ma konkretnych dat.

– Dlaczego film nazywa się „Summa”?

– To od książki, którą napisał główny bohater. Andrzej Strumiłło podsumowuje w niej swoją twórczość. Jest to też suma, podsumowanie pewnych spraw. Ale nie chciałbym mówić za dużo o tym filmie, to już zadanie dla widzów i krytyków.

– Skąd pomysł na taki temat i jak szły prace nad dokumentem?

– Od dawna przyjaźnię się z Taccianą Biembiel, historykiem sztuki i kuratorem wystaw, która poznała mnie z Andrzejem.

Pojechaliśmy do niego na Podlasie i zachwyciłem się tym miejscem, tym człowiekiem. Ale nie myślałem wtedy o filmie. Bo nie robię filmów o artystach tylko dlatego, że są artystami.

Zdjęcie Andreja Kuciły

Potem dowiedziałem się, że Andrzej ma też przyjaciółkę, młodą dziewczynę, która pisze do niego listy i przyjeżdża zajmować się końmi, malować, czerpać natchnienie tą przestrzenią, którą artysta stworzył wokół siebie. Gdy zobaczyłem ich relacje, zrozumiałem, że można przez ich pryzmat pokazać życie twórcy, opowiadając też coś więcej o nas samych. Chciałem pokazać jego świat jej oczyma. I wtedy zaczęliśmy myśleć, jak to zrobić, szukać producenta. I zajmowałem się tym przez dwa ostatnie lata.

Potem pojechałem do Warszawy, bo wygrałem stypendium Gaude Polonia i przez pół roku pracowałem jedynie nad montażem pod kierownictwem artystycznym Jacka Bławuta. Do tego czasu znaleźliśmy wsparcie Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, TVP i Biełsatu oraz województwa podlaskiego.

Andrej Kuciła na IDFA

– Wychodzi na to, że film jest produkcją białorusko-polską, ale bardziej w jego powstaniu pomogła strona polska. Czy można powiedzieć, że to białoruski film?

– Każdy ma swoje rozumienie „kina narodowego”. Ale niektóre państwa mają swoje zasady. Na przykład w Polsce – jeśli większa część budżetu pochodzi z Polski, albo reżyser, współautor czy główny aktor są Polakami, to jest to film polski. Nie wiem, jak to wygląda na Białorusi.

Dlatego, pod względem finansowania, „Summa” jest filmem polskim. Ale tworzyła ją białoruska ekipa, białoruscy autorzy, a główna bohaterka jest Białorusinką – chociaż główny bohater jest Polakiem. Nie możemy nawet określić, czy jest on swoją treścią polski lub białoruski. Dlatego nie można go przyporządkować do jednego kraju.

– Więc jakie kino mamy uważać za białoruskie? Albo szerzej, za narodowe.

– To już w pewnym stopniu określają historycy sztuki, krytycy, którzy oglądają konkretny film i oceniają, o czym jest, jakie problemy porusza i jakie ma cechy. A mówienie, że wszyscy ci białoruscy reżyserzy, którzy emigrowali, nie tworzą białoruskiego kina, uważam za niewłaściwe. Nie zgadzam się z tym. Ale, rzeczywiście, nie widzimy dzieł kina białoruskiego tworzonego przez filmowców, którzy wyjechali za granicę i tam studiowali. W zasadzie, jest to kino dalekie od Białorusi. Chociaż nie oznacza to, że ci, którzy teraz emigrowali, nie mogą w przyszłości tworzyć białoruskich filmów.

– Jaka jest teraz kondycja białoruskiego kina? Czy można powiedzieć, że zaczął pojawiać się u nas przemysł filmowy? Wnioskując z postów w sieciach społecznościowych, białoruskich reżyserów jest wielu i każdy coś kręci. Ale czy można to nazwać ożywieniem, nową białoruską falą?

– Ciężko nazwać to przemysłem filmowym, to nie przemysł. Na razie niezależni reżyserowie nie mają możliwości wnioskować o dofinansowanie narodowego funduszu filmowego. Nie ma go, ale jest konkurs ministerstwa kultury, które decyduje, co będzie kręcone. Słyszałem historie, gdy ministerstwo decydowało nawet o bohaterach kina dokumentalnego, nie mówiąc już o tematach.

Przemysł to podejście do kina, jak do biznesu. Dziś filmowcom jest bardzo ciężko otrzymać wsparcie finansowe w swoim domu. I trzeba pamiętać, że nie są to pieniądze ministerstwa kultury, a podatników. Gdy otrzymuję za granicą honoraria za swoje filmy, płacę podatki białoruskiej skarbówce. Te pieniądze trafiają do budżetu i właśnie do ministerstwa kultury. Wszyscy ci urzędnicy, którzy decydują, co należy kręcić, otrzymują pensje z naszych podatków. Ale ta struktura ma funkcję administracyjną, a komisje przyjmujące filmy, powinna być złożona z profesjonalistów.

– Co się musi stać, by powstał przemysł filmowy?

– Jeśli powstanie normalny fundusz filmowy, wtedy możemy mówić o narodowym przemyśle filmowym. Dopóki nie mamy na to pieniędzy – mówię o filmach – będziemy poza kontekstem. Istnieją oddolne inicjatywy poszczególnych reżyserów, jest też zagraniczne wsparcie, ale są to pojedyncze przypadki, to nie system.

Na przykład „Summa” to dla mojego zespołu jedyny przypadek, gdy udało się nam znaleźć pieniądze na wielki projekt. Następnym razem coś takiego może się zwyczajnie nie przytrafić, bo temat będzie nie ten, przecież głównym bohaterem filmu jest polski malarz. Budżety filmów dokumentalnych nie są tak duże i możemy przynajmniej próbować znaleźć te pieniądze, znaleźć telewizję, która kupi ten film i pokaże go. Ale dla kina fabularnego to katastrofa. To katastrofa, gdy w swoim państwie nie możesz ze swoim białoruskim producentem pójść i napisać wniosek ze swoim tematem i spróbować dostać pieniądze.

A na przykład w Kazachstanie – kraju dalekim od pojęcia europejskiej demokracji – trwa bum kinowy. Mają swoje filmy w Cannes, na wszystkich festiwalach świata. Przy czym pokazują prawdziwe życie, żadne pieśni i pląsy o tym jak wszystko jest dobrze. To kino wyprodukowane za państwowe pieniądze, kazaskie kino bardzo dobrze się rozwija. Tam państwo rozumie, że filmy są tym, w co można inwestować pieniądze. Tym, co pracuje na rzecz kultury, zarówno w kraju, jak i poza jej granicami.

Na Białorusi zrozumienia dla tej kwestii nie ma. A potrzebne jest i zrozumienie, i fundusz filmowy, na który będą trafiać środki. Czy przez ministerstwo kultury, czy z jego pominięciem. Nie trzeba wymyślać koła na nowo – wystarczy spojrzeć, jak pracują fundusze kinowe na Łotwie, Litwie, we Francji. Na Ukrainie fundusz jest nawet nie jeden.

Muszą być normalne zasady gry. A wtedy minie rok, dwa, trzy i system zadziała. Nie zauważymy nawet, gdy pojawi się u nas własne kino. Nie pojedyncze przypadki, a przemysł.

Nastassia Chrałowicz, pj/belsat.eu

Aktualności