Szczera opowieść o paramilitarnych obozach, ćwiczeniach z bronią, duchownych-oficerach i wierze. Belsat.eu rozmawiał z byłym członkiem prawosławnego wojskowo-patriotycznego klubu „Witeź” z Grodna.
Trzy lata temu media zawrzały od wiadomości i śledztw o działalności prawosławnych organizacji paramilitarnych na Białorusi. Okazało się, że chłopcy w moro, z atrapami karabinów i prawosławnymi symbolami poważnie przestraszyli społeczeństwo:„Russkij mir” nadchodzi! Informacje te nałożyły się na eskalację wojny na Ukrainie, dlatego psychoza była zrozumiała.
Czytajcie więcej:
Niedługo potem przynajmniej część klubów zawiesiła działalność. Tak było na Grodzieńszczyźnie: „Witeź”, „Sławianie”, „Drużyna” i inne organizacje przestały istnieć. Niektórzy “prawosławni dowódcy” mieli nawet problemy ze służbami.
Czym tak naprawdę były te prawosławne grupy paramilitarne i co wkładano tam do głów białoruskim nastolatkom, którzy tam trafili? Nasz rozmówca, który prosił o niepodawanie jego imienia, zgodził się opowiedzieć o działalności w „Witeziu”, obozach treningowych, wyjazdach do Rosji, duchownych-instruktorach, pieniądzach i innych szczegółach z życia organizacji.
– Jak trafiłeś do prawosławnego klubu wojskowo-patriotycznego?
– Od dziecka interesowałem się wojskiem, bronią, historią wojskowości – to normalne dla każdego nastolatka. Kiedyś kolega z klasy powiedział mi, że jest klub, w którym organizują zajęcia dla chłopców, opowiadają coś na tematy wojskowe… Wytłumaczył, gdzie i kiedy przyjść. Okazało się, że zajęcia odbywają się w niedziele przy cerkwi św. Włodzimierza Wielkiego [w Grodnie – przyp. red.]. Nie pamiętam dokładnie roku, ale byłem wtedy w ósmej klasie. Tam każdy miał około 15 lat.
– Nie dziwiło cię to: wojsko i Cerkiew razem?
– Teraz by mnie to zastanowiło, ale co ja wtedy rozumiałem? Było ciekawie. Najpierw szliśmy na poranną mszę, potem były godzinne zajęcia z teorii wojskowości. Na przykład instruktor rysował plan miejscowości i pytał się nas: „ Gdzie byś postawił karabin maszynowy, gdyby wróg przemieszczał się z tego kierunku?” W takim stylu.
Potem lecieliśmy do obiad do domu i wracaliśmy na zajęcia praktyczne w Wydziale Wojskowym Grodzieńskiego Uniwersytetu Państwowego. Tam był WF na sali sportowej, składanie i rozkładanie automatu Kałasznikowa, PRK [ręcznej wyrzutni rakietowej – przyp. red.], SWD [karabinu wyborowego Dragunowa – przyp. red.] i tak dalej. Ćwiczyliśmy na strzelnicy elektronicznej. A potem do domu.
„Początkowo byli tylko chłopcy, potem i dziewczyny”
– Kto tym wszystkim kierował?
– Jeden z kapłanów cerkwi św. Włodzimierza Wielkiego, ojciec Arkadź [Kasjanienka – przyp. red.] był dowódcą i kapelanem. On sam jest oficerem rezerwy. Przysposobieniem wojskowym bezpośrednio zajmował się Anatol Michajławicz [Pierachwatau – przyp. red.], także oficer. Oficjalną nazwa organizacji to Prawosławny Klub Wojskowo-Patriotyczny „Witeź”.
Rok po tym jak przyszedłem, w Grodnie powstał jeszcze jeden taki klub – „Sławianie”. Ruszył przy soborze Opieki Matki Bożej, kierował nim proboszcz, ojciec Jauhien [Pawielczuk – przyp. red.]. U nas byli tylko chłopcy, a tam i dziewczyny ściągali. Zajmowali się walką wręcz w szkole nr. 37 na Foluszu. Tam była sala przysposobienia przedpoborowego.
– Czy płaciliście za zajęcia, mundur?
– „Sławianie” na pewno płacili, chyba po 70 tysięcy starych rubli miesięcznie. Tamten klub był bardziej „sprzęciarski” od naszego, bardziej sportowy: mundury, rękawice, worki treningowe itd. Próbowaliśmy w „Witeziu” wprowadzić składki, ale potem zrezygnowaliśmy – nikt nie przynosił pieniędzy.
– Mieliście obozy letnie?
– Tak, co rok. Coś jak obóz podsumowujący roczną pracę. Zazwyczaj wszystko robiliśmy przy pomocy jakiejś jednostki wojsk pogranicznych, granica jest przecież całkiem blisko. Chyba dowództwo miało jakieś porozumienie o współpracy z pogranicznikami. Wojsko dawało nam wielkie brezentowe namioty, łóżka, nawet kołdry.
Jechaliśmy tam autobusem. Drugi autobus przyjeżdżał ze Szczuczyna – tam był analogiczny klub „Drużyna”. Przez pierwszy dzień wszyscy byli zajęci rozbijaniem obozu. Ciekawe, że po przyjeździe przetrząsali nam rzeczy – mówili, że sprawdzają, czy nie mamy jedzenia, które mogło by się zepsuć. Żebyśmy się nie potruli.
Ktoś stawiał namioty, ktoś budował ogrodzenie dookoła obozu (z biało-czerwonej taśmy), wkopywaliśmy maszty dla flagi Białorusi i flag klubów. Pod masztami ustawialiśmy ikonostas. Osobno stał grzybek-wartownia z dzwonem: tam miał wartę dyżurny, który dawał tym dzwonem sygnał pobudki i ciszy nocnej. Jakieś 50-100 metrów od obozu budowaliśmy „blokpost” – punkt kontrolny przy drodze. Robiliśmy okop, piasek wsypywaliśmy do worków i przygotowywaliśmy takie stanowisko obronne.
– Kto dowodził obozem?
– Dowódcami byli na zmianę podpułkownicy, przydzieleni do oddziałów. Ten, kto był danego dnia dowódcą, decydował: kto na posterunek, kto na dyżurkę, kto do kuchni; i rozdawał stosowny sprzęt. Warty trzymane były w nocy i za dnia. Na przykład na „blokpost” szły dwie grupy po dwie osoby i pełniły wartę na zmianę po dwie godziny. O godzinie 17. zmieniał się oddział służbowy. Na przykład dziś „Sławianie”, jutro „Witeź”, potem „Drużyna”…
Przyjeżdżało tam łącznie około 100 osób, podzielonych na trzy kompanie po trzy plutony – jakoś tak. Najstarsi mieli po 17 lat, uczniowie ostatnich klas, którzy najdłużej należeli do klubów. Nosiliśmy stopnie wojskowe: sierżantów, gefreiterów [starszych szeregowych – przyp. red.]… W „Witeziu” dodawaliśmy do nich przedrostek „wice”: na przykład wice-sierżant. To taka tradycja szkół wojskowych im. Suworowa. „Sławianie” mieli pagony, my naszywki na rękaw. Dwie krokiewki – młodszy sierżant, trzy – sierżant.
Awanse wręczał podpułkownik i kapelan. Sam o. Arkadź przeszedł do rezerwy ze stopniem kapitana. Najczęściej zwracaliśmy się do niego „Tak jest wasza świątobliwość!”, ale gdy był nie w sutannie, a w mundurze, to mogliśmy też: „Tak jest, towarzyszu kapitanie!”.
– Jaki mieliście porządek dnia?
– Pobudka o 7 rano. Najpierw zaprawa poranna: bieg, pompki, brzuszki. Gdy biegliśmy i ktoś odstawał, robiliśmy podpór leżąc i pompowaliśmy, aż nie dobiegł. Ci, którzy przyjeżdżali po raz pierwszy, mieli najpierw trudno – jeden dzieciak nawet przy mnie zwymiotował. Potem się przyzwyczailiśmy.
Potem ścielenie łóżek, toaleta, śniadanie. Karmili całkiem dobrze. Szefem kuchni zawsze była zawodowa kucharka, a my tylko pomagaliśmy – drwa rąbaliśmy, wodę nosiliśmy.
– A modliliście się?
– Przed każdym wydaniem jedzenia była obowiązkowa modlitwa. Zazwyczaj modliliśmy się pięć razy dziennie: trzy razy przed jedzeniem, rano i wieczorem. Jak u muzułmanów – pięciokrotny namaz (śmieje się).
Nie każdego dnia były zajęcia, dlatego czasem przez cały dzień wałęsaliśmy się po obozie. Na zajęciach chodziliśmy do lasu, uczyliśmy się orientacji w terenie, azymutów itd. Bywało, że przyjeżdżali milicjanci-przewodnicy psów, pokazywali, jak się pracuje z psem. I tak mijały dwa tygodnie.
Druga część rozmowy wkrótce.
Aleś Kirkiewicz, pj/belsat.eu