Dlaczego w epoce technologii cyfrowych tak popularni są znachorzy, zamawiacze i szeptunki? Odwiedziliśmy i poznaliśmy kilkoro z nich. W pierwszym reportażu przedstawiamy pana Tadeusza, który leczył lnem.
Mieszkańcy okolic Zaniewicz na Grodzieńszczyźnie z szacunkiem nazywają Tadeusza Zaniewskiego „panem Tadziem”. Zaniewskich jest tu sporo, a o samej miejscowości wspominała jeszcze Eliza Orzeszkowa w „Nad Niemnem”.
Wieś jest katolicka, więc nic dziwnego, że w domu wszędzie wiszą święte obrazy, a na stoliku stoi figurka Matki Boskiej. 93-letni gospodarz choruje i prawie nie wstaje. Ale nas przywitał radośnie i chętnie zgodził się na rozmowę.
Zapewnia, że teraz „już nic nie robi”. Bo ksiądz zabronił. Ale wcześniej przyjeżdżali do niego potrzebujący nawet z Odelska, Dębowej i Indury. Nawet ze zwichniętą ręką czy nogą niewyleczoną przez lekarza.
– A w kościółku naszym, kiedy skończyłem 90 lat, jak mi dziękowali! Całowali, ściskali… – wspomina. – Przecież niczego od nikogo nie brałem, Bóg mi świadkiem. Tylko na chwałę Bożą. A ksiądz zabronił. Płakałem na spowiedzi. Powiedziałem, że przyzwyczaiłem się pomagać.
Dla starego człowieka ten zakaz stał się prawdziwą tragedią. Bo chociaż Kościół twierdzi, że siły pomagające leczyć ludzi mogą pochodzić od złych duchów, to pan Tadzio przekonuje, że prosił o pomoc tylko Matkę Boską i Jezusa Chrystusa. A leczył lnem.
– Brałem len taki jak włosy, siwy. Kiedyś sialiśmy sami. Biorę trochę siwego lenku i wiję sznureczek. Przędę, przędę, potem trochę zawiążę i przewiążę rękę albo nogę. A wtedy się przeżegnam i powiem: „Boże, w imię Twoje zaczynam leczyć, ale nie ja leczę, tylko ręce moje”.
Po tych słowach i trzech zdrowaśkach pan Tadzio podpalał len i żegnał się jeszcze raz. Chory modlił się razem z nim. Tak znachor z Zaniewicz leczył np. różyczkę.
A co z innymi przypadłościami – np. z „przestrachem”? Chodzi o przypadki, gdy gwałtownie przestraszone dziecko przestawało spać w nocy, lub moczyło się.
– Od przestrachu nie leczyłem – mówi pan Tadzio. – Sam jeździłem do Stasia Misiuka z Ejsmont. On ugniatał kulki z chleba i kładł na ramiona. Ale nie pytałem, co i jak. Mały byłem jeszcze…
Swojego „fachu” uczył się od felczera o imieniu Stanisław. Felczer leczył wszystkich w okolicy, a rodzice Tadeusza byli gościnni. Ojciec chętnie napełniał Stanisławowi kieliszek podczas tych wizyt.
– Stanisław był miłym człowiekiem i wszystko mi opowiadał. Jeszcze młody byłem, jak zacząłem leczyć. Ze 40 lat miałem – wspomina pan Tadzio.
A leczył nie tylko ludzi, ale też bydło. Szydłem. Najpierw prosił Matkę Boską o pomoc, a potem nakłuwał skórę zwierzęcia – między łopatkami, bok, ogon i uszy.
– W kołchozie naczelnicy dużo krów trzymali. Dawali zastrzyk, jednak krówki kładły się i nie podnosiły. Wtedy przyjeżdżali po mnie. A ja, jak tylko nakłuję, to na drugi dzień dochodzą do siebie. Zwłaszcza cielątka.
Władza radziecka po cichu korzystała więc z usług znachora, chociaż oficjalnie potępiała takie praktyki nie mniej niż księża. A tymczasem całe swoje życie pan Tadeusz służył przy kościele w Ejsmontach. Najpierw chciał być duchownym i nawet miejscowy proboszcz wyrobił mu papiery, żeby pojechał do Polski, do Częstochowy.
– A w Częstochowie ksiądz zaczął mnie pytać, czy mam zaświadczenie, że jestem zdrowy. Mówi: „ciężko u nas w klasztorze, my tylko młodych i zdrowych bierzemy”.
Tadeusz wrócił z niczym do domu: w młodości zapadł na gruźlicę i usunięto mu jedno płuco.
– Przysiągłem więc naszemu księdzu Maciejewskiemu, że się nie ożenię, że będę żył w domu jak zakonnik. Byłem przecież chory. A jeśli znów zachoruję? Żonę zarażę – opowiada o decyzji sprzed lat, która zaważyła na jego życiu.
A potem zaczął leczyć innych. Lnem, który na Białorusi ma szczególne znaczenie magiczne. Niegdyś wierzono, że odzież z lnu chroni noszącego ją człowieka, a na polu lnu nigdy nie ma złych duchów. Do cerkiewnych świec też używa się knotów z lnu.
Ale to tylko jeden ze sposobów znanych znachorom i szeptunkom z Białorusi. O innych czytajcie w kolejnych reportażach.
Paulina Walisz, cez/belsat.eu