Gruzini mają dość Marzenia… Gruzińskiego

W Tbilisi trwa druga w tym roku fala radykalnych protestów. Tym razem chodzi o sprawy fundamentalne: przyszłość demokracji i umożliwienie odsunięcia od władzy oligarchy ulegającego Moskwie.

W poniedziałek wieczorem policja brutalnie rozbiła i usunęła wyrastające wokół parlamentu w Tbilisi namiotowe miasteczko antyrządowych manifestantów. Było wielu rannych i kilkudziesięciu zatrzymanych. Protesty w centrum gruzińskiej stolicy trwają od czwartku, kiedy posłowie nie przegłosowali zmian w konstytucji nowelizujących ordynację wyborczą.

Wczoraj wokół parlamentu, m.in. na centralnej alei Rustawelego, zebrało się 20 tys. protestujących. Zablokowali parlament i spowodowali, że deputowani nie mogli pracować. Protesty są skierowane przeciwko rządzącej od 2012 r. partii Gruzińskie Marzenie, najpotężniejszego oligarchy Bidziny Iwaniszwilego. Gruzja jest mocno podzielona politycznie, a gwałtowne protesty raczej się nie zakończą po wczorajszej pacyfikacji, tylko zradykalizują. Opozycja i ulica już zapowiedzieli, że nie ustąpią.

Walka o przyszłość

Protesty wybuchły po tym, jak 37 deputowanych rządzącej partii Gruzińskie Marzenie wstrzymało się od głosu w czasie głosowania nad zmianami w ordynacji wyborczej. Za zmianami głosowała cała opozycja. Ale i tak zabrakło 12 głosów do wymaganej większości konstytucyjnej. Było to bardzo ważne głosowanie dla przyszłości Gruzji. Zmiany w prawie miały wprowadzić proporcjonalną ordynację, zamiast obecnej, mieszanej, w której prawie połowa deputowanych wybierana jest w jednomandatowych okręgach wyborczych (jak np. na Ukrainie).

Właśnie taka ordynacja wyborcza umacnia system oligarchiczny. Dzięki JOW-om do parlamentu wchodzą jej reprezentanci. Tą drogą Gruzińskie Marzenie zapewnia sobie zwycięstwo: np kupując głosy na prowincji , stawiając na pozornie niezależnych kandydatów. Przed przyszłorocznymi wyborami parlamentarnymi batalia o zmianę sposobu wyboru ma kluczowe znaczenie dla przyszłości gruzińskiej demokracji. Zdaniem opozycji, Bidzina Iwaniszwili wpłynął na deputowanych, by wstrzymali się od głosu, choć wcześniej partia sugerowała, że poprze zmiany.

Tbilisi: kolejna odsłona serii niedokończonych rewolucji

Punktem zwrotnym były czerwcowe protesty przeciw wystąpieniu w gruzińskim parlamencie Siergieja Gawriłowa, rosyjskiego deputowanego zaproszonego przez polityków rządzącej partii. Gruzini wściekli się, że w 11 lat po rosyjskiej napaści na ich kraj władza zaprasza moskiewskich polityków i celebruje przyjaźń z Rosją. Czerwcowe protesty i walki z policją były bardziej krwawe. Policja używała gumowych kul i gazu łzawiącego. Dziś w Tbilisi jest gorąco, ale rząd boi się radykalnych rozwiązań. Przynajmniej na razie. Bo nastroje radykalizują się po obu stronach.

– Tanie, destrukcyjne przedstawienie – tak na wczorajszym briefingu nazwał protesty Kacha Kaładze, burmistrz Tbilisi i sekretarz generalny Gruzińskiego Marzenia (były piłkarz, gwiazda AC Milan) i dodał – Odrzucenie systemu proporcjonalnego było tylko pretekstem do manifestacji(…), a prawdziwym ich organizatorem jest opozycyjny Zjednoczony Ruch Narodowy.

Ta dawna partia Micheila Saakaszwilego rzeczywiście jest zaangażowana w protesty. Ale nazywanie ich intrygą opozycji jest nadużyciem. Znaczna część Gruzinów jest po prostu zmęczona siedmioletnimi rządami Gruzińskiego Marzenia. Widzi marazm, brak reform, albo cofanie tych, które były wprowadzone wcześniej. I boi się, że Gruzja tylko udaje, że chce się integrować z Zachodem, a tak naprawdę poddaje się Rosji.

Rosyjska rekonkwista

Jednym z najbardziej pamiętnych i mocnych obrazków z protestów w Tbilisi jest zdjęcie otoczonego przez policję mężczyzny z unijną flagą. Idzie wytrwale mimo, że jest polewany strumieniem lodowatej wody z policyjnej polewaczki. Zdjęcie może sugerować, że protestującym chodzi o Unię Europejską. Jest jednak mylące. Dla zmęczonych rządami Gruzińskiego Marzenia UE jest ważna. Ale raczej jako punkt odniesienia. Teraz walczą przede wszystkim o otwarcie furtki, by w przyszłorocznych wyborach odsunąć Gruzińskie Marzenie w sposób demokratyczny.

Dochodząc do władzy Iwaniszwili obiecał uspokojenie relacji z Rosją i odsunięcie groźby kolejnej wojny przy jednoczesnym zachowaniu kursu prozachodniego. Tylko, że tak się nie da. Zwłaszcza w miejscu tak strategicznie położonym, w jakim na Zakaukaziu znajduje się Gruzja.

W efekcie kraj znalazł się w poczekalni. Kolejni premierzy rządów Gruzińskiego Marzenia opowiadali w Brukseli i Nowym Jorku, że chcą do NATO i UE. Gruzini nawet uczestniczyli w natowskich programach ćwiczeń i wprowadzali w żółwim tempie niektóre sugerowane przez UE reformy.

Prawdziwe intencje Moskwy i reakcje gruzińskich władz pokazała awantura po wizycie Gawriłowa. Kiedy deputowany Gawriłow wrócił do Rosji, opowiadał w mediach, że antyrosyjskie demonstracje to zachodnia prowokacja i próba zorganizowania „kolorowej rewolucji”. Moskwa otwarcie przyznała tym samym, że władza Iwaniszwilego jest jej na rękę. W lipcu Władimir Putin wprowadził zakaz lotów z Rosji do Gruzji. Formalnie w trosce o bezpieczeństwo Rosjan. Faktycznie zakaz uderzył w ważną dla dochodów Gruzinów turystykę. Był wprowadzony w szczycie sezonu.

Uleganie naciskom Kremla pokazują też losy kluczowego projektu infrastrukturalnego – portu w Anaklii. Warta 2,5 mld USD inwestycja, z udziałem amerykańskich firm, miała dać Gruzji prawdziwy, pełnomorski port. Miałby on kolosalne znaczenie dla gospodarki regionu i uniezależniał od handlu z Rosją i poprzez Rosję. Ale zarząd konsorcjum powołanego do budowy portu skarży się, że gruzińskie władze sabotują projekt i nie chcą dopuścić do budowy.

Anaklia i działania, jakie podjął Putin blokując turystykę Rosjan do Gruzji (jeden z popularniejszych kierunków wakacyjnych) pokazują, że utrzymanie wpływów w Gruzji jest dla Moskwy równie ważne, jak w 2008 r. Wtedy Kreml zdecydował się wysłać czołgi. Dziś ma inne metody. Dlatego będzie wspierał obecną władzę w Tbilisi, a demonstracje nazywał „kolorową rewolucją”. Gruzinom jedna taka rewolucja już się udała. Przykład Ukrainy pokazuje zaś, że jeśli społeczeństwo chce, to nie ma na nie limitu.

Michał Kacewicz/belsat.eu

Wiadomości