Łukaszenka zgotował sobie problem naftowy na własne życzenie. Skoro przez ćwierć wieku nie potrafił uniezależnić się od Rosji, nie zrobi tego i teraz.
Już kilka godzin po rozpoczęciu nowego roku Rosjanie zakręcili kurek z ropą dla Białorusi. W praktyce po prostu zaprzestali dostaw surowca przeznaczonego dla białoruskich rafinerii, gdyż ropa przeznaczona dla Europy nadal płynie rurociągiem „Przyjaźń”. Tyleż gorączkowe, co zakryte mgłą tajemnicy rozmowy Alaksandra Łukaszenki i Władimira Putina, oraz ich ekip rządowych, trwały do ostatnich chwil starego roku. Oficjalnie skończyły się impasem. Strony nie porozumiały się. Jedną z kwestii były ceny dostaw w 2020 r. oraz, postulowane przez Białorusinów podniesienie opłat za tranzyt ropociągiem „Przyjaźń” na Zachód o 20 proc., na co nie zgadza się Moskwa.
W rozmowach doszło zapewne do czegoś, co można nazwać pauzą negocjacyjną. Obie strony postanowiły pokazać sobie ostateczne argumenty, ale już poza stołem rozmów. Nie w dyplomacji, ale realnych działaniach. Rosjanie sięgnęli po swój ulubiony argument w sytuacji, kiedy mają przewagę dostawcy-monopolisty. I zatrzymali dostawy ropy. Łukaszenka w tym czasie polecił swoim urzędnikom, żeby wypracowali plan alternatywnych dostaw ropy, z innych, niż Rosja źródeł. Byłby to rzeczywiście mocny argument, gdyby nie był niemal całkowicie pusty. Łukaszenka nie jest po prostu gotowy na naftową i gospodarczą wojnę z Rosją. I sam jest winien takiej sytuacji.
Trzeba przyznać białoruskim władzom, że niemal od dekady zajmowały się poszukiwaniem alternatywnych źródeł surowców. Ale nigdy nie udało im się zbudować bezpieczeństwa energetycznego kraju. W 2011 i 2013 r. Białoruś podpisywała umowy z Wenezuelą. Mińsk kupował od Hugo Chaveza, ówczesnego dyktatora z Ameryki Płd i wielkiego przyjaciela Łukaszenki 10 mln. ton rocznie. W zamian sprzedawał mu m.in. maszyny i uzbrojenie. Transatlantycki handel skończył się wraz tańszą ofertą rosyjską i podpisaniem dość korzystnej umowy zakupu 21 mln. ton rocznie do 2015 r.
Wenezuelski kontrakt był przez jakiś czas realizowany na zasadzie handlu swap, czyli realnie na Białoruś nie trafiała wenezuelska ropa, ale ta z innych źródeł. Łukaszenka miał taki zapewne cel – zakupy poza Rosją były częścią strategii negocjacyjnej skierowanej wobec Moskwy. Siedem lat temu wykorzystywano rurociąg Odessa-Brody i rewers dostaw ropy na ropociągu „Przyjaźń”, by kupować surowiec z alternatywnych, (najprawdopodobniej z rejonu Zatoki Perskiej) źródeł przez ukraiński port.
Inny pomysł to plan budowy na Dnieprze, na terenach poczarnobylskich portu… pełnomorskiego. Czyli zdolnego przyjmować płynące w górę rzeki z Morza Czarnego pełnomorskie statki. Port ma powstać do 2025 r. i będzie częścią strategii energetycznego uniezależniania się Białorusi od Rosji we współpracy z Ukrainą. Będą mogły przypływać tam lżejsze tankowce, skąd ropa miałaby docierać do nieodległej rafinerii w Mozyrzu.
Mimo prowadzonych od kilku lat kolejnych modernizacji, obie białoruskie rafinerie: w Mozyrzu i Nowopołocku nie są w pełni gotowe na rezygnację z rosyjskiej, ciężkiej ropy typu Urals. Po prostu od dawna pracują jedynie na takim typie ropy i szybkie przestawienie na lżejszą ropę kaspijską, z Zatoki Perskiej, bądź afrykańską, nie jest możliwe szybko. Kuleje również modernizacja urządzeń przetwarzających ropę na benzyny i produkty ropopochodne.
To prawda, że coraz większy udział w eksporcie białoruskich produktów ropopochodnych odgrywa wymagająca lepszej jakości Europa, ale nadal duża część produkcji jest nakierowana na mniej wymagający rynek rodzimy oraz ukraiński i rosyjski. Białoruski przemysł petrochemiczny doznał poważnych strat i uszkodzeń instalacji w rafinerii w Mozyrzu wiosną ubiegłego roku, kiedy dotarła zanieczyszczona ropa z Rosji.
Obecna słabość Białorusi wobec Rosji ma jednak swoje przyczyny. A wśród nich główną: instytucjonalną słabość państwa białoruskiego całkowicie uzależnionego od decyzji jednego człowieka. Tymczasem człowiek ten porusza się od kryzysu do kryzysu. Za każdym razem, kiedy Rosjanie zakręcali kurek z ropą, czy gazem, albo grozili, że to zrobią, Łukaszenka dramatyzował, straszył i obiecywał na przemian. W rezultacie najczęściej między nowym rokiem, a prawosławnymi świętami Bożego Narodzenia, lub trochę później, dogadywał się z Moskwą. Podpisywał umowę mniej (jak te z pierwszej dekady XXI w.), lub bardziej (jak ta z 2015 r.) korzystną. Ropa płynęła. Rafinerie zarabiały.
Tym razem jest jednak inaczej. Moskwa prowadząc od roku kampanię integracyjną poważnie traktuje ideę państwa związkowego. Połączyła kwestie energetyczne w jeden pakiet z innymi, gospodarczymi oraz politycznymi. A to bardzo niewygodne dla Łukaszenki. Nie potrafił on przez ćwierć wieku zyskać przewagi i zbudować alternatywy dla rosyjskich dostaw surowców.
Tak, jak np. robi to od kilku lat z sukcesami Ukraina. Kraj pogrążony w wojnie i państwo krzyżujących się interesów oligarchów potrafiło jednak zbudować na tyle silną dywersyfikację dostaw gazu i ropy, że było znacznie lepiej przygotowane do choćby ostatnich negocjacji gazowych z Gazpromem (z uwagi na specyfikę transportu gaz jest trudniejszym pod tym względem surowcem niż ropa).
Tymczasem dużo mniejsza, posiadająca istotny dla gospodarki przemysł petrochemiczny i zarządzana dużo prościej Białoruś, pozostała w sytuacji całkowitej zależności od rosyjskiego monopolisty. I nie wynika to wcale z braku możliwości. Białoruś mogłaby próbować realnie, a nie tylko w noworocznych, buńczucznych przemowach prezydenta, starać się pozyskać inne niż rosyjskie źródła ropy. Brakuje jednak woli politycznej. Łukaszence jest jednak najwyraźniej wygodnie szarpać się z Kremlem. Nauczył się reguł tej gry. Dlatego również teraz nie ma wątpliwości, że ustąpi.
Dziś już pojawiły się rosyjskie komunikaty, że obie strony przystąpiły znowu do rozmów o kontrakcie na ropę. Białoruski prezydent nie ma szans na dłuższy opór. Wg. różnych źródeł białoruskie zapasy ropy starczą na 10-12 dni. Już zaczęło się ograniczanie jej przetwarzania na surowce inne niż paliwa. Alternatywą pozostanie podbieranie ropy eksportowej z „Przyjaźni”, co grozi późniejszymi procesami z odbiorcami zachodnimi (m.in. z polskimi).
Łukaszenka nie ma po prostu wyjścia i będzie musiał porozumieć się. Tyle, że tym razem oprócz ropy dostanie cały pakiet „integracyjnych” warunków. Nawet jeśli nie będą teraz podpisane, to jasne jest, że Putinowi nie chodzi tym razem o cenę baryłki ropy. Natomiast cena ta może się okazać ceną białoruskiej niepodległości.
Michał Kacewicz/belsat.eu