Agnieszka Romaszewska: My w Biełsacie rozbrajamy miny


Agnieszka Romaszewska. Foto: Denis Dziuba

Przeglądamy z Agnieszką Romaszewską jej rodzinne zdjęcia i rozmawiamy o dalekich przodkach, filmie nagranym przez SB na jej ślubie i nowym programie Biełsatu, w którym spierają się historycy z Białorusi, Litwy, Polski, Rosji i Ukrainy.

Spotykamy się w mieszkaniu Pani rodziców i na myśl od razu przychodzi najtrudniejszy okres w życiu Pani rodziny, czyli czasy KOR-owskie i stan wojenny. Ale to nie tutaj były przeprowadzane rewizje i nie stąd zabrano Panią do miejsca internowania.

To mieszkanie rodzice kupili na samym początku lat 90. A tamto było na Ochocie, przy Kopińskiej. Dom jeszcze stoi, obok przechodzi teraz trasa Łazienkowska. A wtedy tam było pole. Mieszkaliśmy na ostatnim, czwartym piętrze. I w pewnym momencie zauważyliśmy, że z dużego pokoju idzie kabel nad całym tym polem aż do ulicy naprzeciwko i wchodzi tam gdzieś do budynku.

Dopiero po latach przekonaliśmy się, że to był kabel do podsłuchu i przez podsufitkę, przez wentylację były wpuszczone mikrofony. A naprzeciwko było widać mieszkanie, w którym siedzi facet i obserwuje cały czas. To zauważyliśmy, jak z mężem wyprowadzaliśmy się od rodziców i pakowaliśmy rzeczy. Trwało to całą noc i calusieńką noc w tamtym oknie paliło się światło. Biedni ludzie, musieli cały czas czuwać i obserwować co robimy. To była połowa lat 80.

Agnieszka Romaszewska pokazuje swoje zdjęcie w komórce. Foto: Denis Dziuba

Jak później te wszystkie papiery wydobyli do IPN-u, to się okazało, że rzeczywiście mieliśmy tak zwany PP, czyli podsłuch pomieszczeń, od 1977 roku. I w domu wszyscy byli świadomi, że coś takiego może być. Jak rodzice rozmawiali, to jakieś kluczowe słowa pisali na karteczce: miejsca, nazwiska… I nigdy nie rozmawiali o mnie w domu, jeśli chodziło o poważniejsze tematy, np. studia.

To jak na Białorusi. Wszystkie rozmowy były spisywane?

Tak, ale jak nic ciekawego nie było, to je niszczyli. Do akt najczęściej wklejali tzw. Wnioski, typu: „Z PP wynika, że obiekt szykuje wyjazd. Powiadomiony urząd spraw wewnętrznych, np. we Wrocławiu.” Jak jadę na Białoruś, mam świadomość, że to jest strasznie uciążliwe – podsłuchiwać. Każde służby zawsze wolały mieć źródła osobowe.

A na studia dostała się Pani do Instytutu Historii, zajmując pierwsze miejsce na olimpiadzie z tego przedmiotu. To jeden z najbardziej zideologizowanych kierunków, jeśli chodzi o państwa totalitarne. Dlaczego Pani go wybrała?

U nas na Uniwersytecie Warszawskim bardziej spolityzowanymi wydziałami były Dziennikarstwo i Nauki Polityczne. Tam od razu ludzie zapisywali się do Socjalistycznego Związku Studentów Polskich (SZSP) – nazywaliśmy go “zsyp”. Natomiast historia w Warszawie, bo to zależało od ośrodka, uchodziła za bardzo dobrą. Tam było wolno bardzo dużo.

Oczywiście w szkole historia była mocno zideologizowana. To były czasy KOR-owskie. Więc wraz z grupą kolegów z mojego środowiska uczestniczyliśmy w tajnych kompletach. Młodzi asystenci z Uniwersytetu Warszawskiego prywatnie uczyli nas prawdziwej historii – robili to za darmo. I to przygotowało mnie do tej olimpiady. Bo prowadzący wiedział, że mogę się nie dostać na studia, gdyż była duża szansa, że mogą mnie oblać na egzaminach. A olimpiady przedmiotowe nie były mocno kontrolowane politycznie. Uważało się, że są organizowane przez pasjonatów dla pasjonatów. Gdy się dowiedziałam, że zajęłam pierwsze miejsce, moje szczęście nie miało granic! Był to rok 1980.

Pierwszy dzień szkoły. Foto: archiwum rodziny Romaszewskich

Ale została Pani dziennikarką.

Przez chwilę byłam na stażu w szkole jako nauczycielka historii. Nawet mi się to podobało, tylko że w PRL-u to akurat było mocno kontrolowane. A jeszcze jak zaczęłam dzieciom opowiadać: „Wyobraźcie sobie dziewiętnastowieczny Londyn. Zanieczyszczenie, Tamiza brudna, powietrze jak u nas w Katowicach…” Od razu czekała mnie wizytacja.

Późno zaczęłam pracować, bo pojechałam na stypendium doktoranckie do Stanów Zjednoczonych. To był 1987 rok. Jak wróciłam do Polski po trzech latach, poszłam do “Życia Warszawy”.

Problem z indoktrynacją rozwiązał się sam.

Dokładnie, bo nie wyobrażałam sobie, że zostanę dziennikarką „reżimową”. Jeżeli już, to myślałam, że będę pisać w jakimś “Tygodniku Mazowsze” czy “Tygodniku Wojennym”.

Z ojcem Zbigniewem Romaszewskim w Tatrach. 1998 rok. Foto: archiwum rodziny Romaszewskich

Czyli w prasie podziemnej. Wtedy całe Pani życie było związane z działalnością opozycyjną. Rodzice się ukrywali, Pani udało się jakoś wyjść z internowania. Narzeczonego wypuścili na kilka dni, gdy braliście ślub. Zostało Pani z niego jakieś zdjęcie?

Jedno tylko się zachowało. Braliśmy ślub w Urzędzie Stanu Cywilnego na Pradze, w asyście dużej liczby esbeków, którzy liczyli na to, że się moi rodzice pojawią, bo oni wtedy się ukrywali. Myślę, że to była jedna z przyczyn, dla której mnie wypuścili z internowania. Ale rodziców na ślubie nie było, przyszły tylko babcie: matka mojego ojca, jej siostra Titka (miałam “dwugłową” babcię) i rodzina mojego narzeczonego.

Zresztą nie chcieliśmy dużo gości, bo Jarek wyszedł na przepustkę i mieliśmy tylko trzy dni. Nawet nie pamiętam, co było na obiad, jedliśmy go chyba u nas w domu. Wiem tylko, że myśmy się stamtąd zaraz urwali. A zdjęcie zrobił ktoś z kolegów. Byłam w zwykłej letniej sukience, a mąż w koszuli. Był jeszcze film z naszego ślubu gdzieś w SB, ale my go nigdy nie widzieliśmy. W budynku na schodach filmował nas jakiś dziwny pan.

Babcia Zofia z Šipków Romaszewska z dziadkiem Józefem Romaszewskim tuż przed II wojną światową. Foto: archiwum rodziny Romaszewskich

Jak daleko sięga Pani wiedza o przodkach?

Najwięcej wiem o rodzinie ze strony dziadka mamy. To jest rodzina Praussów, która przywędrowała do Polski prawdopodobnie z Czech. Pierwsza osoba, która się pojawia w dokumentach na przełomie XVIII i XIX w., to Leopold Prauss. Był rządcą majątków w Ojcowie pod Krakowem.

Ciekawa historia wiąże się z jego synem, który uczestniczył w powstaniu listopadowym i był ranny. Przechowywany w domu miejscowego naczelnika więzienia, niejakiego Sokołowskiego, uwiódł jego córkę, 16-letnią Kasyldę. Ojciec się nie chciał zgodzić na ślub i oni uciekli. Można prześledzić po metrykach, że doczekali się dwójki dzieci jeszcze przed ślubem, którego nie mogli wziąć, zanim stary Sokołowski nie umarł. Kasylda była babcią mojego pradziadka.

Pradziadek Franciszek Ksawery Prauss (z lewej), przyszły minister oświaty w rządzie Moraczewskiego i senator RP, oraz pisarz Andrzej Strug, z pierwszą żoną Honoratą. Foto: archiwum rodziny Romaszewskich

Arystokratów w rodzinie nie mam żadnych. To taka inteligencka gałąź. Ten pierwszy praszczur był rządcą. Jego syn, powstaniec – inżynierem drogowym, budował m.in. trakt Brzeski. Jego z kolei syn, a ojciec mojego pradziadka, to inżynier kolejowy, pracował w Rosji. Jedna siostra mojego pradziadka urodziła się w Homlu (to niedawno odkryłam), druga w Petersburgu, bo z racji zawodu rodzina dużo podróżowała. Pradziadek był nauczycielem i przyrodnikiem.

Czyli żadnych wschodnich korzeni. To skąd to zainteresowanie Białorusią?

Moja rodzina ze strony ojca prawdopodobnie pochodzi z tych terenów. Nazwisko „Romaszewski” jest najczęściej spotykane na Wileńszczyźnie i Grodzieńszczyźnie. Mój pradziadek bardzo wcześnie zmarł, dziadek był wtedy małym chłopcem. Przerwała się ta więź, skąd się wzięli ci Romaszewscy. No i nigdy nie byliśmy świadomi tych powiązań „wschodnich”. Więc Białoruś się wzięła z przypadku. Zaczęło się w 2005 roku od konfliktu wokół Związku Polaków. Nie było komu pojechać, a ja miałam akredytację.

Pradziadek był dowódcą pułku w Briańsku. Rodzina oddała go do korpusu kadetów, żeby po powstaniu styczniowym ocalić majątek pod Ciechanowem. Nie mówił po polsku. Nie pozwalano mu przyjechać do “Priwiślańskiego Kraju” zanim nie skończył 45 lat. Dopiero wtedy wziął ślub, ponieważ chciał się ożenić z Polką. Foto: Denis Dziuba

Niedawno została Pani matką chrzestną programu „Intermarium”, w którym naukowcy z Białorusi, Litwy, Polski, Rosji i Ukrainy podnoszą najbardziej drażliwe tematy wspólnej historii. 9 maja zobaczymy w Biełsacie odcinek o partyzanckich ruchach na Białorusi w czasie drugiej wojny światowej. Nie łatwiej byłoby zapomnieć o takich rzeczach i spokojnie budować relacje między narodami?

Niektóre z tematów są nie do uniknięcia. Można tylko najwyżej omawiać je bez wiedzy, na zasadzie resentymentów, kto kogo nie lubi, kto o czym pamięta, komu co mówili złego i o kim. Uważam, że naszą rolą jest tu rola sapera, który, jak wiadomo, rozbraja miny. Bo jak się na niej stanie, to w najlepszym razie urywa nogę.

Patrzymy na historię przez pryzmat współczesności. Wydaje się nam, że ludzie tak samo myśleli 60 i 160 lat temu. Jeśli chodzi o AK, to wiadomo, że z punktu widzenia białoruskiego to będzie zupełnie inne spojrzenie niż polskie. I obie strony mają prawo tu się wypowiadać.

Tego nauczyła mnie nieżyjąca już Pani Czesława. To jej chciałabym zadedykować ten program. Opiekowała się mną w Grodnie, jak przyjechałam tam po raz pierwszy. Była trochę Polką, a trochę Białorusinką i była szalenie odważną osobą. Jak trzeba było dla Paźniaka (lider Białoruskiego Frontu Narodowego – red.) zbierać podpisy, to zbierała. Jak już nie mogła chodzić, to na kolanach wczołgiwała się na wyższe piętra, żeby dotrzeć do ludzi.

A jak Związek Polaków atakowali, to przyszła do przewodniczącej Andżeliki Borys i mówi: ja tam wejdę, Pani da ścierkę. Wzięła szczotkę, wiadro i poszła “sprzątać”. OMON siedzi, a ona: “Chłopcy, ja też za Łukaszenką jestem!”. Zagadała ich, wszystkiego się dowiedziała. Przyszła do swoich ze sprawozdaniem, co się w budynku dzieje i który gabinet zaplombowali.

Prowadzący program Intermarium Paweł Mażejka. Foto: belsat.eu

Kiedyś Paweł Mażejka, który teraz prowadzi „Intermarium”, pyta: “Pani Czesławo, a Pani brat to w jakiej partyzantce był?”. I okazało się, że był w AK. A ona była wielką białoruską patriotką. Wszędzie w domu miała flagi białoruskie. No i portret Jana Pawła II, bo była też porządną katoliczką. Zawsze chodziła na białoruską mszę, a potem zostawała na polską.

Rozmawiała Inga Astraucowa

Aktualności